Arek Ziemba i Zbigniew Sas zbadali na Madagaskarze kompletny bieg rzeki Antanambalana, od źródeł aż do ujścia. Nie udało się to ani ekspedycji Anglika L. H. Ransome z 1889 roku, ani nikomu później. Arek i Zbigniew poruszali się pieszo wodami górskiego strumienia, karczując dżunglę wzdłuż rzeki i stosując zjazdy na linie. Na spokojnym, środkowym odcinku rzeki, płynęli tradycyjną malgaską dłubanką. Podczas rejsu towarzyszył im drób i kameleon. Cokolwiek niecodzienna wycieczka na Madagaskar z kurami i gadami w jednej łajbie.
Źródła rzeki i przełom składający się z kilku potężnych wodospadów, znajdują się na terenach porośniętych niedostępną, dziewiczą dżunglą. Do tego górzystą. Obie dżungle rozdziela płaska wyżyna. W jednym i w drugim przypadku dżungla jest całkowicie niezamieszkała, nienaruszona ręką człowieka, pełna fascynujących okazów flory i fauny. W takim miejscu nikt nie liczy na spotkanie ludzi. Gdy zdarzy się w takiej okolicy natrafić na towarzystwo, to zawsze są to chwile wielkiej ekscytacji. Arek i Zbigniew w pierwszej dżungli, w rejonie źródeł rzeki, spotkali ukrywającą się bandę złodziei bydła.
Nasza wycieczka na Madagaskar i biwak z bandą.
Brnęliśmy już tydzień przez dżunglę nie spotykając na swej drodze żadnego człowieka. Wyszliśmy z koryta rzeki, szliśmy wąskim brzegiem, w tym miejscu porośniętym trawą. Była godzina 16:30, to czas na zakładanie obozowiska, bo o 18:00 jest już w dżungli ciemno. Zobaczyliśmy przed sobą dwóch mężczyzn. O! Ludzie! Z radością i wielką ciekawością ruszyliśmy szybszym krokiem w ich stronę. Na wysokości obcego obozu wody rzeki były spienione i głośne. Mężczyźni dostrzegli nas dopiero, gdy staliśmy obok nich. Nie spodziewali się intruzów, zmrozili nas wzrokiem.
Dahalo, bo tak nazywają tu znienawidzonych złodziei miejscowego bydła, było czterech. Szef, na oko 35 lat, czyli „stary”, do tego trzech narwanych „młodych” po 20-23 lata. Razem z nimi vataha dziewięciu psów. Zbudowali wystawne szałasy, wędzarnię, na której na zmianę wędzili potężne ilości mięsa, nawet system ognisk, które ogrzewały wnętrza szałasów w czasie zimnych nocy na wysokości około 1600 m n p m. Zdecydowaliśmy się zostać z nimi na noc. Wkrótce miał zapaść mrok, złodzieje mogli przestraszyć się, że wydamy ich kolejnej wiosce. Mogli pójść za nami i pozbyć się obaw. Nikt by nas tutaj nie szukał, a tym bardziej nie znalazł.
Nie jest żadnym wyczynem dać się zabić, każdy kto podróżuje jest odpowiedzialny za to, co robi. Chyba, że uderzy w niego meteoryt. Po krótkim zastanowieniu przyjęliśmy gościnę. Najważniejsze, co musieliśmy teraz zrobić? Tego było wiele. Robić wrażenie pewnych siebie, ale jednocześnie nie przestraszyć bandytów, możliwie rozluźnić atmosferę, uważać na każde wypowiadane słowo i na każdy gest. Ostrożności nigdy za wiele.
Jeszcze za dnia porozmawiałem po malgasku przez telefon satelitarny z „wyimaginowanym przyjacielem”. Poinformowałem go, że jesteśmy już tylko kilka dni drogi od wioski Ankiakabe, a dokładnie „tutaj”. Wszystko jest w porządku, biwakujemy z przyjaciółmi. Przed wspólną kolacją złożoną z ryżu i mnóstwa doskonałej wołowiny zmówiliśmy uroczystą modlitwę. Dlaczego? Na Madagaskarze relatywnie często spotykam się z tym, że lokalni liderzy w wioskach, osoby o dużym autorytecie, modlą się przed posiłkiem. Do snu ułożyliśmy się wspólnie z bandziorami, by nie mogli ze sobą w nocy otwarcie rozmawiać. Wcześniej jedni drugich przetestowali niewygodnymi pytaniami, Zbyszek wyciągnął zdjęcia rodziny i zdjęcia z poprzednich wyjazdów na Madagaskar. W końcu to jego drugi pobyt na wyspie, a dla mnie nie wiem już która wycieczka na Madagaskar.
Tym, co nastrajało nas optymistycznie, były poważne, zakażone rany na stopach szefa bandy. Zapytał mnie o lekarstwa. No dobrze szefie, no to zrobimy deal, pomyślałem. Powiedziałem mu, że teraz, wieczorem lekarstwo nie zadziała. Rana jest zabrudzona. Szkoda lekarstw, szkoda zachodu.
-
Manana savony ianao? [Czy masz mydło?]
-
Ja, misy savony. [Tak, jest tu mydło.]
-
Ianao tokony sasana tsara ny toerana marary daholo. [Musisz dokładnie umyć każde z chorych miejsc.]
Dopiero rano, gdy rany „odpoczną” można je opatrywać i założyć lekarstwo. Podkreśliłem, patrząc mu w oczy: mam bardzo silne leki, na pewno cię wyleczę. Ale rano. Zostawię ci też bardzo mocne leki i poinstruuję, jak je nakładać na ranę.
Noc upłynęła spokojnie. Przez pierwsze godziny nie spaliśmy, ale dyskretnie obserwowaliśmy towarzyszy. Nic się nie działo, więc zasnęliśmy, a rano rozłożyliśmy ze Zbyszkiem szpital polowy. Umowa to umowa, trzeba było starego wyleczyć. Zasiadłem na plandece, która służyła nam czasami za ochronę przed deszczem i nie szczędziłem choremu niczego z naszych cennych zapasów. W ruch poszły rękawiczki chirurgiczne, woda utleniona, gaziki, antybiotyk w maści. Szef bandy był pod wrażeniem lekarzy bez granic z bożej łaski. Nie obijałem się, czyściłem głęboko, a starem oczywiście nie drgnęła przy tym nawet powieka. Jak mówią lekarze: musi boleć! Jak nie boli, to znaczy, że pacjent nie żyje!
Po kawie i śniadaniu ruszyliśmy w dół rzeki. Wycieczka na Madagaskar trwa dalej. Nikt z bandy nie chciał iść z nami w stronę wiosek. Powiedzieli, żebyśmy szli sami. Ludzie i wioski są tuż, tuż i zaraz sami tam trafimy. Zresztą oni muszą zająć się swoim niby-stadem bydła, pasącym się gdzieś nieopodal. A mięso, które jedliśmy? Jeden z byków złamał nogę. Musieliśmy go zabić, powiedzieli. Sympatycznie, wszyscy się uśmiechają i udają Greka.
Do pierwszej osady doszliśmy po dwóch dniach marszu. Opowieść o bandzie, którą miejscowi jednoznacznie określili jako bandę dahalo, była od tej pory absolutnym szlagierem w czasie spotkań z Malgaszami. Nieliczni, którym pokazywaliśmy zdjęcia na aparacie, wykrzykiwali: uuuuuuu da-ha-lo! DA-HA-LO!